niedziela, 9 sierpnia 2009

dzień 6.

Nie zacznę od początku, ale od momentu w którym właśnie piszę. A mianowicie: jako nowoczesna :P autostopowiczka piszę bloga w wordzie (a później go tylko wklejam i przesyłam), ale piszę go jadąc 210 km/h jakimś wypasionym BMW :DDD
A teraz od początku. Wstałyśmy z Romą jak zwykle później niż planowałyśmy, ale również jak zwykle nie było stresu! Pożegnałyśmy się z Ricardo, który nas gościł i ruszyłyśmy. Miałyśmy podjechać na wylotówkę autobusem i metrem, ale stwierdziłyśmy, że szkoda nam kasy wiec łapałyśmy stopa już spod domu :) No i się udało (aczkolwiek zostałyśmy dowiezione tylko do metra, ale i tak 3,5 euro zaoszczędziłyśmy - co później zostało wykorzystane na loda i czipsy :D)
Od stacji metra szłyśmy prawie pół godzinki na stację benzynową koło autostrady, a tam spędziłyśmy ok. godzinki czkając, aż wreszcie się ktoś nad nami zlituje :) pierwotnie plan był taki, że jedziemy do Evory na zwiedzanie, ale w rezultacie stanęło na tym, że chciałyśmy pojechać bezpośrednio na jakąś plażę na południe, więc na karteczce napisałyśmy SUL (czyli po ichnemu południe). Po około godzince czekania (to nasz najdłuższy czas - nie licząc tego z Tiagusem) zatrzymało się 3 chłopaczków (szalonych dziewiętnastków :P) i się z nimi zabrałyśmy, jechali na plażę... tyle, że nie na południe tak jak my, ale 10 km od Lizbony, ale co tam, nas to nie obchodziło - ważne, że piasek, słońce i ocean :D



Pogrillowałyśmy się ze 2,5 godzinki i stwierdziłyśmy, że spadamy gdzieś bliżej Sewilli (która od Lizbony jest oddalona zaledwie o jakieś 500-600km :P), a najlepsza była reakcja chłopaków - patrzyli na nas jak na 2 wariatki z innej planety, które nie wiedzą co mówią, i że to nie jest możliwe, żebyśmy na jutro dotarły do Sewilli :D ale my właśnie takie wariatki jesteśmy - tyle, że my wierzymy że na się uda!!

Szłyśmy sobie z plecakami przez plaże, i jak doszłyśmy do głównej drogi złapałyśmy parę, która nas podwiozła na stację benzynową na autostradzie, a stamtąd po jakiś 20 min zabrało nas BMW (aczkolwiek pan duży murzyn kierowca wahał sie trochę, bo przecież Tavira - nasza miejscowość upatrzona jest aż 50 km od tej do której on z żoną jedzie... hhh przy 300 km to już nam w ogóle nie robi!!), i jest znowu bajecznie... no i w tle leci piosenka: where are you gonna sleep tonight?" - to się nazywa życieeeeee!! skromny plan jest spać dziś na plaży.. ale się zobaczy jak dojedziemy :DDD
No więc dotarłyśmy do jakiegoś snobistycznego miasteczka zwanego Vilamour... ale w sumie czego mogłyśmy się spodziewać po facecie jeżdżącym BMW, którego żona nosi okulary od Diora i który za autostradę płaci banknotem o nominale 500 euro??
wysadził nas przy plaży... rozejrzałyśmy się przez chwilę i postanowiłyśmy pójść do supermarketu po coś na kolację i na śniadanie... zapytałyśmy się gdzie jest najbliższy i jakaś pani powiedział, że jakieś 7 min stąd.. więc poszłyśmy zostawiając plecaki w barze, ale po 20 min błądzenia po porcie stwierdziłam, że lepiej będzie jak jedna pójdzie po rzeczy a druga do sklepu... wiec poszłam do sklepu.. i te 14 min (2x7min w obie str.) przerodziło sie w jakieś 1,5h... i ominął mnie zachód słońca :(

Jak wróciłam Roma postanowiła rozbić namiot, kawałek za wydmami, a ja poszłam pod prysznic... tyle, że wzięłam go w umywalce :D bo prysznic prysznic kosztował 1 euro i był tylko z zimną wodą :P Gdy wróciłam, Romcia jeszcze się męczyła z namiotem, i właśnie wtedy przypomniałyśmy sobie sytuację z poprzedniego obozowiska, jak to żartowałyśmy sobie, że fajny ten namiot za 35zł, tylko szkoda że zapomnieli dodać tropik do niego i przez to miałyśmy powódź w namiocie. Teraz zaś - jeju ale super, że ten namiot nie ma tropiku, przynajmniej jest o połowę mnie śledzi do wbijania w tą kupę zbitych kamieni, no i się nie ugotujemy, bo jest przewiewnie :)
Przed snem w naszym królestwie zjadłyśmy sobie zupki chińskie i wypiłyśmy winko zagryzając ciachami (niestety nie tak dobre jak porto...) oglądając oczywiści film :) piszę dobranoc z myślą o Sewilli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz