poniedziałek, 29 marca 2010

Powroty...


Prysznic... bo było megaaaaaaa gorąco - mogłabym powiedzieć, że to lato a nie wiosna! pakowanie i let's go autostop... no i zaczęło padać, zmarzłyśmy, ale wreszcie stopa złapałyśmy... kolega o imieniu bliżej nam nie znanym... zabrał nas do... kina! Avatar w 3D za darmo był, niestety później zamiast do Madrytu (tak jak mówił na początku) zabrał nas bo miasteczka oddalonego od stolicy zaledwie o 250km!!!!! Ale po wielkich przebojach i różnych dziwnych atrakcjach, jak np. gra w miejscowym barze w bingo, mogłyśmy u niego w domu przenocować, choć jego mama... nie była zbyt uradowana...

O 9.15 wyruszyłyśmy w dalszą podróż... wioska życiem o tej porze nie tętniła, ale jakoś nam się udało załapać podwiezienie na wylotówkę. A tam Gosia... ojjj nie wykazała się, tzn. marudziła jak zwykle, i już nawet na to uwagi nei zwracałam za bardzo, ale po prostu się obijała i stopa nie łapała! nieważne, bo w końcu się ktoś zatrzymał - o dziwo był to TiR - na autostradzie stanął sobie bez większego problemu... ale wysadził nas znowu na autostradzie 60 km dalej... stamtąd zabrała na policja drogowa :D Panowie byli bardzo mili i podwieźli nas na stację benzynową, a tam hmm... porsche z Panią babcią i 2 wnukami zawiozło nas do Madrytu :D

I tu niestety... Gosia nieładnie bardzo postąpiła, inaczej się umawiałyśmy a inaczej zrobiła... postanowiła, że wraca autobusem lub pociągiem... Team się rozpadł, wiara upadła... idea odeszła razem z zimą w niepamięć, a ja.. ja się sama na sobie zawiodłam, bo myślałam, że taka sytuacja + niemoc już na mnie nie działają, niestety nadal nerwy w sytuacjach stresowych biorą górę, a szkoda - trzeba nad tym dalej pracować.

Wracając do biletów... Gosia pojechała na stację kupić bilet na autobus... a ja dalej łapać stopa... choć ze smutku i trochę z odpowiedzialności nie bardzo mi szło... a poza tym to centrum miasta... a ja nie byłam do końca przekonana czy sama chcę jechać tak daleko... wreszcie zostałam podwieziona... na stację wylotówkę, która to była blisko pkp... No i się skusiła, bo do tego ciemno się zaczęło robić... Zadzwoniłam do Gośki, żeby mi bilet kupiła również... ale... nie było - jej był ostatni, została tylko kuszetka za 62 euro... boszzzzz co za ceny!
Więc znowu wycieczkę metrem sobie zrobiłam i na stację autobusową... i tam po 2,5h od podjęcia decyzji, że nie jadę stopem wreszcie bilet zakupiła, na 0.30 (w Santiago o 9.00) za jedyne 33 euro - ja nie wiem jak ja wyżyję... zostało mi 600 euro... i tyle też za samo mieszkanie musze zapłacić do końca lipca...
Chyba trzeba będzie pracę znaleźć.. tylko kiedy ??!!??

Tak więc podsumowując:
Podróż zaczęła się średnio - zapomniałam kurtki, było zimno, z Brukseli widziałam tylko lotnisko, z Martą się nie dograłyśmy, tak jak bym tego chciała.
Środek był cudowny - przyleciała Agatka, Paryż był piękny, zrobiło się ciepło, miałyśmy fajowych couchów, później świetne las fallas, Walencja przeze mnie nei ogarnięta, ale pokochana (ja tam jeszcze kiedyś wrócę i zamieszkam na trochę ;).
Koniec - fatalny - obolałe nogi, cera fatalna, zgubiony aparat, konflikt z Gosią, i zamiast stopem wracam autobusem... porażka.

Ale dużo się znowu nauczyłam podczas tej wyprawy - tak tak - podróże kształcą - a to bardzo ważne...

lecę na autobus - bo już mam dość Madrytu!!!!!!!!

ehh.. droga była fatalna... było mi gorąco... a z rana.. do przedszkola iść musiałam... ale wreszcie w moim kochanym Santiago!

Las faLLas

Walencjo, nadeszłam!
Z lotniska stopem do miasteczka pod Walencją, a tam już pociągiem za 3 euro, więc źle nie było!
Z dworca odebrał mnie David (mój host), razem z nim poszłam zobaczyć się z Gosią, Martą i Włochami... i w tym momencie... zrobiło mi się super miło! ale to super!
Wszyscy na mój widok bardzo się ucieszyli, no a ja na ich widok ;) stęskniłam się za nimi.
Wzięliśmy Gosi bagaż i poszliśmy do nas do domu, a następnie wróciliśmy do Włochów na kolacje i na sztuczne ognie - były pięknie - mimo, że był to dopiero początek fallas.

Z rana (południa ;P) poszłyśmy na zwiedzanie i oglądanie fallas... i ku mojemu zaskoczeniu - były niesamowicie piękne i duże, oraz dużo!
Każda dzielnica (czasem nawet ulica) miała swoją dużą falle, związaną z minionym rokiem, (z resztą robiona przez cały rok), a do tego małą falle tzw. 'dziecięcą'. Kiedyś było to palenie jakiś resztek po zimie. Przy fallach stały namioty, w których dumni ich konstruktorzy spędzali miło czas - jak na takim polskim festynie ;)



Poza tym - niesamowicie się czuła, bo była taka piękna wiosna, Walencja taka śliczna, aż żyć się chciało, a do tego... widok bawiących się Hiszpanów - to czego brakuje polakom - nie potrafimy się bawić, i być z tego dumnymi! a szkoda!

Co chwilę słychać było petardy, tak jak w sylwestra, po jakimś czasie się przyzwyczaiłam... ale o pewnych godzinach odpalana była tzw. 'mascleta' czyli wielki zestaw petard! wielkie huki trwające ponad 15 min, na jedną taką z Gośką trafiłyśmy całkiem przypadkiem - fajne uczucie.
Wszystko się trzęsło dookoła, a ja musiała uszy zatknąć!
A co ważne, po każdym takim 'pokazie' raz sprzątali, także na ulicach brudu nie było.


Poza powalającymi fallami, fajerwerkami i petardami... była Maryja z kwiatów... ale żeby powstała Maryja z kwiatów, należy zebrać kwiaty, jak?
Przepiękne "Falle" je przynosiły w procesjach. Każda dzielnica i małe miasteczka z okolic Walencji miały wyznaczoną godzinę i przechodziły sie pięknie przebrane i uczesane ulicami miasta wraz ze swoją orkiestrą. Wzroki od ślicznych sukienek nie można było oderwać - normalnie jakby się cofnąć o kilkaset lat... każda za ok 2000 euro... widok bezcenny ;)


Każda z księżniczek miała swoją królową, która szła sama w środku pochodu i niosła inne kwiaty niż każda inna. A jak już doszedł taki pochód na plac pod Katedrą, to zostawiali kwiaty, a panowie układali je starannie na wielkim rusztowaniu Maryi. Ułożenie jej zajęło im 2 dni!



Jako, że Walencja jest dużoo oo większa niż moje kochane Santiago, to się nałaziłyśmyyyyyyyy... nie pamiętam kiedy ostatnio mnie tak stopy bolały, czułam każdą kosteczkę śródstopia i pięty!

Kolejnego dnia poszłyśmy na wystawę do IVAM (muzeum sztuki współczesnej), ale zanim tam doszłyśmy... to znowu nam nogi poodpadały... ale WARTO było. Nadal uważam, że to jedno z lepszych muzeów w jakim byłam!

W drodze powrotnej... niespodziewanka... balony!!!!!!!!!! i można się było nimi przelecieć JUPIIII, ale niestety my się nie załapałyśmy :(
ale.. dnia kolejnego mi się to udało!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! kocham latanie ;) a w balonie to dopiero było wyzwanie!!! ja nie wiem jak to niby możliwe, że moim zodiakalnym żywiołem jest ziemia, skoro jak tak bardzo lubię latać ;)

Co do fiesty... pierwszej nocy odpoczywałyśmy, drugiej szukałyśmy włochów, a jak już znalazłyśmy to poszłyśmy do jakiegoś mieszkania na domówkę, po czym Gosia poszła do domu, a ja na tańca - ojjjj dawno się tak nie bawiłam!
W czwartek zrobił nam kolumbijską kolację David - zupa z juką i bananem, oraz kurczakiem - dobra!!!!

a ok północy poszliśmy na pokaz fajerwerków - gdyby nie dym, który niestety zamiast odlatywać, to się unosił i zasłaniał wszystko, to byłby to jeden z lepszych pokazów ;)

przed

w trakcie

po


El ultimo dia (dzień ostatni)
Piątek... ostatni dzień fallas.
Tym razem poszłyśmy (udało nam się wstać ;P) na największą mascletę.. niestety poza tłumem i parasolami nic nie było widać, za to słychać i czuć... było bardzoooooo mocno!
Po hukach i wystrzałach, poszłyśmy zobaczyć zrobioną już Maryjkę kwiatową oraz na krótki spacer i do domu na malutki odpoczynek... po przejściu 4,5 km samej drogi powrotnej do domu... pocałowałyśmy klamkę gryyyy...
Ja szybko wróciłam na lot balonem, a Gosia jeszcze została, po czym po jakimś czasie do mnie dołączyła. Ja miałam miły spacer w parku, który powstał w wyschniętym korycie Turii (zmienili jej bieg po wielkiej powodzi w 1958r.) Fajnie zagospodarowane miejsce!
Po balonie poszłyśmy na paradę ognia - miejscówka dość dobra, choć nieidealna!
Po kolejnych 4,5 km drogi powrotnej czekał na nas francuski kisz - tym razem przygotowany przez Anę - jedną z CS również. Był pyszny!


No i znowu ponad 4 km aby zobaczyć 'cemá de la falla' co to cemá?
A kremacja coś Wam mówi? no więc cemá jest to zwyczajne palenie pięknych fallas (nie tych żywych księżniczek oczywiście ;))
Znowu był tłum, ale tym razem postarałam się o przepchanie do przodu... oczekiwanie było długie, efekt powalający, a uczucia moje... chyba było mi trochę smutno, że tak wszystkie te piękne konstrukcje zwyczajnie w świecie poszły z dymem... ale tak tradycja - i to się chwali...
Bo co? bo nasz tradycja to topienie marzanny i już - a nie tygodniowa świetna zabawa!



Po wszystkim David, Ana i Gosia wrócili do domu, a ja z Włochami w tany... i tak się dobrze bawiłam, że aparat zgubiłam... :( mój kochany aparacik...
Był w kieszeni, a później go już nie było... i nie wiem w sumie czy wypadł z własnej woli czy ktoś mu pomógł się z niej wydostać... szukaliśmy, ale znaleźliśmy tylko 7 groszy i 1 funta... co niestety ani na nowy aparat nie wystarczy ani zdjęć z kremacji nie zastąpi :(
Ale przynajmniej jest motywacja do zakupu nowego... bo ten... już ledwo zipał... poobijany, porysowany, wyświetlacz miał jakieś dziwne plany, a baterie - działały tylko jak się na nie... nachuchało ;)
Więc mimo, że piękny aparat dobrych zdjęć nie robi, a mój był brzydki i robił... to chyba w sumie się cieszę, że już go nie mam, bo czas na wiosenne porządki i odnowienie asortymentu... a właśnie... spodnie muszę kupić, bo przez ostatni miesiąc przetarły mi się 3 pary w kroku...
Czyli dieta od poniedziałku for sure!

Z tańców wróciłam o 7.30, i to i tak dzięki Stefano, bo gdyby nie on... naprowadzający mnie na dobry kierunek (i odprowadzający mnie do domu przez jakieś 6 km...) to bym chyba w ogóle nie ogarnęła.
Chwilka snu i wróciłam do klubu poszukać mojego aparatu, ale poza 2,5 godzinnym spacerem nic nie wskórałam - klub był zamknięty... aparatu nie mam!

wtorek, 23 marca 2010

Paryża ciąg dalszy!

Już we 3 udałyśmy się do Luwru - ogromniaste muzeum, ale jakoś szału nie robi :( nawet się śmiałyśmy, że dobrze, że za darmo było ;)

w Luwrze pod wiszącą szklana piramidą

3 Nike - 1 z Samotraki, 1 z Gdańska i 1 z Bydgoszczy ;)


Jak to Agatka ujęła:
fota obrazująca nasze 3 skrajne charaktery!


A po Luwrze poszłyśmy spacerkiem (zajęło nam to godzinę) pod wieżę Eiffla, zobaczyć ją oświetloną nocą! Super widokiiiiiiiii!
a o pełnej godzinie dodatkowo ślicznie mruga!


Japońskie turystki ;P
7 stolic Europy w 7 dni... oni tak robią - dla nas to NIEMOŻLIWE!


aaa zapomniałam dodać, że Agatka przywiozła mi kurtkę narciarską - więc cieplutko mi już było... ale i tak przez taki długi spacer zmarzłyśmy trochę, i jadąc już metrem do chłopaków naszych... dostałyśmy od jednego smsa, ze lepiej będzie jak wrócimy godzinę później ... więc pojechałyśmy do końca metrem, i wróciłyśmy i znowu pojechałyśmy w kierunku domu ;] tak więc zrobiłyśmy sobie tripa metrowego!
A w domu... bardzo sympatyczne chłopaki, więc siedzieliśmy i gadaliśmy chyba do 2 w nocy!! było bardzo milusio!

Pobudka z rana nam nie wyszła ;P
Więc się rozdzieliłyśmy, żeby nie tracić czasu - Marta pojechała spotkać się ze swoją koleżanką, a ja z Agatką poszłyśmy do muzeum Orsay - genialne!
o 16.oo miałyśmy się spotkać z Martą pod muzeum historii naturalnej... ale mi się tel rozładował, więc dałam radę tylko przeczytać wiadomość od Marty, że nie zdąży, i żebyśmy sie później spotkały... niestety nie miałam jej jak odpisać, a Agatka ma simlocka na swoim tel, więc zamienić też nie mogłam...
Pojechałyśmy więc na Sacre cour i na plac Pigall licząc na to że może tam spotkamy Martę...


jedna ze stacji metra nazwana jest na moją cześć :D

niestety nie spotkałyśmy... więc postanowiłyśmy wrócić do domu aby podładować tel i zadzwonić do Marty, aby się nie martwiła...
Niestety ona nie odbierała i teraz to my się zaczęłyśmy martwić na poważnie...
W domu impreza, a Marty nie ma... wreszcie o 22 się odezwała, że jeszcze zwiedza i niedługo wróci - w rezultacie wróciła po skończonej imprezie ok 2.oo...

A samo party - było wesoło - tańczyła tylko Agatka z Ralfem (jednym z naszych hostów), czasem ja do nich dołączyłam! W salonie zamiast TV mają projektor prosto na ścianę - więc do muzyki leciały wizualizacje - bardzo fajny efekt! poza tańcami poskakaliśmy trochę na skakance ;)
I ogólnie całkiem udana impreza!

zabawy moim aparatem w kolor czerwony + wizualizacje na ścianie

a tu kolor niebieski

poskakaliśmy też w 4 na jednej skakance ;)

Kolejnego dnia - Marta już wracała do domu, a my dalej na zwiedzanie! Zrobiło się cieplej i słonecznie do tego!
Pospacerowałyśmy sobie po parku i powdychałyśmy pierwsze zapachy wiosny.

Następnie na 14.30 pojechałyśmy do Katedry Notre Dame, po której to oprowadziła nas Karolina - niestety była nieusatysfakcjonowana, ponieważ zamknęli właśnie o 14.30 jedną z naw i coś tam jeszcze i nie mogła nam wszystkiego pokazać - ale i tak było bardzo interesująco! Dzięki Smajlerku!
Dalej spacerowałyśmy, zjadłyśmy też obiad - czyli dla odmiany bagietkę ;)
wróciłyśmy do domu się ugrzać (bo godzinka słuchania pod katedrą spowodowała lekkie nasze wyziębienie), i w sumie nawet chciałyśmy pojechać jeszcze do miasta.. ale jakoś nam nie wyszło ;P
Zostałyśmy więc w domku, zrobiłyśmy naleśniki z nutellą, zjadłyśmy je na "stole" w kuchni (pralce).


Ja się zdrzemnęłam, a jak już wszyscy byli w domu to obejrzeliśmy sobie film - Yes man! bardzo pozytywny - z motywem przewodnim - zmień nastawienie na Tak!
Pograłyśmy też w Play Station - oczywiście ze wszystkimi przegrałam ;)
Pogadaliśmy i spać poszliśmy, bo przecież rano trzeba wstać i pozwiedzać ;P

Oczywiście rano nam się wstać nie udało - wstałyśmy jak zawsze po 9.30.
Pojechałyśmy (w moim przypadku po raz kolejny) do pompidu, to nas natchnęło do zrobienia zdjęć ala film stop klatka - wyszło całkiem wesoło i interesująco ;]

To niesamowite jak dobrze mi się zwiedza i w ogóle podróżuje z Agatką i z Romą (w końcu to moje najlepsze bratnie dusze!) po prostu rozumiemy się bez słów w każdym aspekcie!
Smutno mi, że już sobie pojechałam od Agatki, i bardzo stęskniłam się za Romą, nie widziałyśmy się od sierpnia... :( brakuje mi też bardzo wesołych rozmów z Alinką :* oraz mega energii Owcy ;*

Wracając do Paryża - włóczyłyśmy się po uliczkach miasta czerpiąc energii z jego serca, a nie tylko typowo turystycznych miejsc, podziwiałyśmy śliczne balkoniki, nasłuchiwałyśmy śpiewu ptaków, i uśmiechałyśmy się do wszystkich - cudownie jest być zwyczajnie szczęśliwą osobą i dzielić się tym szczęściem z innymi ;)
Pojechałyśmy też na obiad, ale za wcześnie, bo stołówka była jeszcze zamknięta, więc poszłyśmy zwiedzić panteon, ale był już zamknięty (spóźniłyśmy się jakieś 2 minuty), powłóczyłyśmy się więc znowu na obiad - był pyszny.

Po obiadku pojechałyśmy (ja po raz 2) do dzielnicy La Denense - było inaczej niż jak ostatnio byłam z Martą, więcej też zobaczyłyśmy. W sumie stwierdziłyśmy, że 5 dni wystarczy na poznanie Paryża, tym bardziej w terminie nie turystyczny!
Szybciutko do domku, chciałyśmy się odświeżyć, ale tak długo zajął nam dojazd, że z powrotem musiałyśmy jechać do miasta bo...

Hilton Paris ;)

Yes man!


bo umówiłyśmy się z Alexem i Raphem (naszymi hostami z CS) na zwiedzanie Paryża na motorach "Paris by night". Było FENOMENALNIE! Kilka godzin wcześniej myślałam, że nic już mnie nie zaskoczy w Paryżu, że już wszystko widziałam, ale... bardzo się pomyliłam!
Paryż nocą w perspektywy motoru jest prześliczny!!!
Chłopacy spisali się na medal - to chyba moim ulubieni couchsurfingowcy!

Wracaliśmy na wyścig... niestety Agata z Raphem wygrali, tzn. niestety ja z Alexem przegraliśmy ;)
ale to dlatego, że Raph ma motor, (na którym nie było mi dane się przejechać, bo... bo była operacja pod kryptonimem 'obrona Agaty' (no kochana już tęsknie za Twoim zalotnym spojrzeniem ;]) a Alex... Vespa skuterek ;) bardzo wesolutki!


Z Alexem na Vespie
Rozgrzaliśmy się troszkę i... i zrobiliśmy sobie taką prawie profesjonalną degustację wina... na pralce :D
2 wąchania, sprawdzanie łzy, degustacja, liczenie sekund, i picie!
Agacie tak się spodobało... że po 1 kieliszku... była wstawiona i bardzo wesolutka, tyle, że jak normalnie alkohol podnosi umiejętności mówienia obcymi językami, tak w jej przypadku zatraciła ona umiejętność mówienia nawet po polsku ;) było przez to megaaaaaaaaaa wesoło!
A jak już poszła sobie spać, to ja jeszcze plotkowałam z chłopakami - ehh.. za nimi też będę trochę tęsknić!

Rano jak zwykle wstałyśmy za późno... i zanim się ogarnęłyśmy i dojechałyśmy na stołówkę... to musiałam już jechać na autobus na lotnisko... więc zamiast obiadu zjadłam - dla odmiany bagietkę :P

A na autobus... prawie się spóźniłam, ale jak to ja zawsze mam szczęście :D
biegłam z metra, a Agata z moją walizą się toczyła! Kupiłam bilet i zatrzymałam już odjeżdżający autobus, Pan był miły i poczekał aż moja walizka przyjdzie - dzięki Tkaczyk :*

No i jak już wspominałam... smutno mi było wyjechać z Paryża i od Agatki i nie do Polski i nawet nie do Santiago...
ehh... chyba muszę sobie zrobić miesiąc wakacji od wakacji - po prostu nie podróżować przez 30 dni... ale czy w moim przypadku to możliwe?? ;>

Walencjo - nadchodzę!!!!!!!!!!!!!!

czwartek, 18 marca 2010

PaRyż!

Powolne pakowanie, spokojne śniadanie, i w wycieczka na dworzec autobusowy, aby dojechać do Reus i na lotnisko z Tarragony... co się okazało do pociągu zostało 50 min... więc zaczęłyśmy łapać stopa... długo długo nic, ale jak już chciałyśmy iść na pociąg... zatrzymał się miły pan i podwiózł nas na samo lotnisko ;)

(siedzę sobie właśnie na lotnisku w drodze powrotnej z Paryża... i szczerze mówiąc... mam łzy w oczach, bo właśnie odlatuje samolot do Katowic, i chętnie bym z nimi poleciała! Bardzo się stęskniłam!!!!!!! :(((( )

Doleciałyśmy do Paryża (tzn. an lotnisko pod Paryżem,) a tam wiatrrrr jak halny! pierwsza nie miła niespodzianka: bilet na autobus do Paryża - 14 euro... dramat!

Na miejscu powłóczyłyśmy się trochę po mieści, po drodze zahaczając o łuk triumfalny ze wspaniałym widokiem na miasto!



Niestety zawitałyśmy też w Mc Donaldzie... z głodu!
I czekała nas długa wycieczka na obrzeża miasta do naszym couchów. Przemiła para, ona śliczna, on kochany. Czekali na nas z kolacją - typowo francuską:
przekąską, danie główne, sery, deser... pycha!!!!!!!!!

Dzień następny... pobudka o 7.oo :D
Pojechałyśmy do Karoliny (mojej friend z LO), miałyśmy wpaść na godzinkę na herbatkę i na krótką opowieść o tym co możemy zwiedzić, a skończyło się na 6 godzinach pogaduch!!!!

Marta pojechała na wieżę Eiffela, a ja pojechałam do muzeum sztuki współczesnej - Cenrte Pompidou - całkiem fajne muzeum, ale... zanim do niego dotarłam - brzydko mówiąc dostałam w mordę! tak!
Wyszłam z metra, które jest połączone z wielkim centrum handlowym ze szkła. Poszłam sobie przejść się tarasem do pobliskiego kościółka, i zaczepił mnie jakiś żul, chciałam być dla niego miło, ale on po francusku a ja po angielsku, po czym znienacka po prostu przywalił mi w twarz, odwróciłam się na pięcie i sobie poszła w drugą stronę! Nic mi nie było, poza wielki szokiem i wzmożoną nieufnością do ludzi!



o 19.00 umówiłam się z Martą w nowoczesnej dzielnicy Paryża zwanej La Denense - robi wrażenie, szczególnie nocą! multum wieżowców światełek i rzeź pomiędzy. Jest też 3 łuk triumfalny - tym razem "ku chwale" ludzkośći i jej osiągnięć.



No i znowu wycieczka do domu... poza Paryż.
Spać i wcześnie wstać, ponieważ musiałyśmy zawieźć nasze walizki do nowych couchów... którzy to na drugim końcu Paryża mieszkają... 2 godziny nam to zajęło...
Następnie powoziłyśmy się znowu metrem, poszłyśmy na obiad i do ogrodów Luksemburskich - całkiem fajowe!
No i o 15 pojechałyśmy odebrać Agatkę - strasznie się ucieszyłam jak ją zobaczyłam!

Teraz trudno mi o tym pisać... bo już mi ciepło... ale to były jedne z najzimniejszych moich dni w tym roku.... bryyyyyyyyyyyyyyy....

środa, 17 marca 2010

KataLonia!

Nadrabiam zaległości w pisaniu bloga siedząc w autobusie jadącym na lotnisko z Paryża...
Jest mi smutno... i w sumie sama nie wiem czemu...
Muszę znowu wspomnieć jaką jestem szczęściarą życiową - bo jestem i nie chcę o tym nigdy zapomnieć!

Tak więc od początku!
Doleciałyśmy z Martą do Reus, stopem dojechałyśmy do Tarragony... i dalej starałyśmy się łapać stopa... ale... ale nam nie wyszło... ale...
zaczął padać śnieg, zrobiło się megaaaaaaaa zimno, ja wyciągnęłam śpiwór (tak zamiast kurtki, której zapomniałam...) i tak jak taki mały Rumun starałyśmy się wzbudzić litość ludzi - wyszło nam na tyle, że pewna para (Rumunka i Marokańczyk) kupili nam bilety na pociąg :D
Dojechałyśmy do Barcelony... zaczęło bardziej padać... aż tubylcy zaczęli sobie robić zdjęcia :P

tak wygląda wiosenny bałwan z Barcelony (bałwanem jestem ja, bo tylko w sweterku ;))

Chodziłyśmy po sklepach za kurtką dla mnie, ale nic, ale to nic nie było z zimowych, więc dalej w sweterku i bluzie... oraz trampkach ;)
Kupiłam za to parasol, za 8 euro, ale stwierdzam, że się opłacało!
W porcie... ulepiłam bałwana!
Mimo zimna i śniegu i tak kocham to miasto i na zawsze będzie miało wyjątkowe miejsce w moim sercu!

a 100 metrów później miałam już kompletnie mokre stopy... wiec poszłyśmy się ogrzać do Burger Kinga... stamtąd jeszcze pod Sagrade Familie i do Tarragony pociągiem.

Na dworcu czekały już na nas nasze dziewczyny z couch surfingu, które to są w Tarragonie na takim wolontariacie na który ja chcę jechać.
Niestety, jako że Katalonia nie jest przygotowana na zimę, to one nie miały kaloryferów w domu... więc buty suszyłam suszarką :D

Mimo zmęczenia i zimną, trochę bardzo nieświeże poszłyśmy z dziewczynami do ich znajomych na kolację - była pyszna! a deser jeszcze pyszniejszy ;)
Usłyszałam też komplement, że lepiej mówię po hiszpańsku niż Hiszpanie - oczywiście to nie jest prawda!!!!!!!!!!!

Po powrocie zerknęłam na wykład panie prof. Doroty Klus Stańskiej z UG, ponieważ zostałam poproszona w razie czego o jego tłumaczenia z angielskiego na hiszpański...
Zasnęłam o 4... wstałam bardzo zmarznięta o 8.30, ale to bardzo zmarznięta!

Wstałam, pojechałam na univ... myślałam, że na wykładzie będą tłumy... niestety przyszło tylko 5 osób - a niech żałują, bo wykład był genialny! Na szczęście nie musiałam go tłumaczyć, tylko tłumaczyłam takie krótkie filmiki - więc dałam radę ;)
Po wykładzie poszłam z moją kochaną koordynator i panią profesor na spacer po Tarragonie, trochę mi było szkoda, że nie ma z nami Marty... ale co się okazało, jak wróciłam o 15 do domu... że jeszcze śpi ;)

z Panią Klus-Stańską i z moją ulubioną koorynatorką :)

O 19 poszłyśmy znowu na spacer, a po spacerze, na kolejną kolacje z naszymi dziewczynami. Ja sama wróciłam do domu ok północy, bo byłam mega padnięta, ale laski zostały dłużej - było bardzo sympatycznie i mega wesoło :D

czwartek, 11 marca 2010

MaJorka i BrukSela!

Piękny czwartkowy dzień... z lekka mało wyspana po środowej nocy w Crechas... ale ambitnie poszłam na pierwsze moje zajęcia z hiszpańskiego... do wcześniejszej grupy, ale poszłam... co się na miejscu okazało... z inną nauczycielką - więc i tak nie będą liczone jako odrobione :(

Następnie szybki druk kart pokładowych i szybki obiad z resztek w lodówce... Przyszła Paula po klucze, więc zjadłyśmy razem... Wszystko jak zwykle w biegu... Wychodzę 5 min do odjazdu autobusu na lotnisko...
Paula: masz wszystko?
Ja: telefony są, dokumenty - mam, kasa jest, aparat również - tak mam wszystko...
z chwilą gdy zobaczyłam autobus... zrozumiałam, że nadeszła wiosna a mi głowę w chmury wywiało - nie zabrałam kurtki!!!!!!!!!! Paula zaoferowała, że się położy pod autobusem, aby go zatrzymać, a ja by mogła pobiec do domu... ale... to chyba by nie zadziało... Ale jest kochana prawda??

W Madrycie mój samolot na Majorkę miał opóźnienie... więc obejrzałam sobie film pt. A good year, taki odprężający!!
Na Majorce czekało na mnie 2 hostów z couchsurfingu z kolacją... była pyszna!
A wieczorkiem poszliśmy do klubu na ich cotygodniowe spotkanie CS. Poznałam masę ciekawych ludzi i miło wieczór spędziłam!
Dnia kolejnego - na spokojnie zwiedziłam sobie palmę, nic w sumie ciekawego, ale do powłóczenia się akurat... trochę zmarzłam, ale tragicznie bez kurtki nie było... wieczorem była impreza u nas w domu, znowu z CS... więc trochę jedzenia przygotowaliśmy... miała trwać do 23-24, skończyła się o 5 ;) Dobrze to zrobiło mojemu angielskiemu - przypomniała mi się, i nawet zostałam pochwalona przez grupę amerykanów :D

w tle katedra i morze...

Niestety nazajutrz zamiast wcześnie wstać to długo spałam :D
zamiast do katedry i muzeum poszłam spacerkiem na pobliski zamek! Miało padać, a świeciło słonko, miałam kupić kurtkę, ale bez przetrwałam.
Wieczorkiem... zrobiłam pierogi i tak przy pierogach siedzieliśmy i gadaliśmy do 2 w nocy mieszając w jednym zdaniu angielski z hiszpańskim (po polsku nikt nie chciał ze mną rozmawiać, nie wiem czemu ;))

Rano pobudka, szybkie pakowanie... i razem z parą Belgów, poleciałam razem do Brukseli... Napisali mi co, gdzie i jak mam zwiedzać, jak się dostać metrem, pociągiem wszystko, Flor nawet powiedziała, że mi swoją kurtkę pożyczy...
Wszystko gotowe, wysiadamy z samolotu, idziemy na autobus... a tam cena 22 euro w 2 strony... po to tylko żeby zwiedzać w zimnie 5 godzin... i wydać jeszcze kolejne 5 na metro... bez chwili zastanowienia zostałam na lotnisku...

Usadowiłam się na zimnej i niewygodnej ławce i oglądam Casablance... na przeciwko mnie siedział z komputerem i jakiś chłopak... zagadałam, bo wydał się sympatyczny... Polak :D swój swego pozna!
Tak więc do 21 miło spędziliśmy razem czas rozmawiając o Erasmusie i podróżach ryanairem ;)
Przyleciała Marta... Kamil poleciał... zimna noc nastała!
Wskoczyłyśmy w śpiwory i spać... ale było megaaaaaaaaaaaa zimno!!!!!!!!!!!
podsumowując... z głupoty człowiek się nigdy nie wyleczy...
Może mi ktoś wyjaśnić, po co kupiłam bilet do Brukseli za 25 euro, po to tylko, żeby spędzić 17 godzin na zimnym lotnisku... no bo chyba nie po to aby kupić pół litrową wodę za 3,3 euro?? Po co zostawać dzień dłużej na w miarę ciepłej Majorce i z niej bezpośrednio polecieć do Barcelony?? no po co... przecież lepiej spędzić noc na zimnym lotnisku!

Wstyd mi za siebie...
Kończę, bo zaraz lądujemy... w zimnej i deszczowej Barcelonie...

środa, 3 marca 2010

wpis np.100 - podsumowanie!

Jak każdy i zawsze, z okazji braku okazji robię małe podsumowanie ;)

Co się zmieniło od momentu 'przed' blogiem do teraz??

Przede wszystkim zmieniło się na lepsze!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ale to chyba zauważyliście ;)

Przede wszystkim chcę podziękować Adze W. za to że mnie namówiła na pisanie bloga... pamiątkę będę miała do końca życia - dzięki kochana - (ps. czekam na Ciebie w SdC)

Poza tym dziękuję tym co mnie czytają, a już w ogóle tym, którym się podoba to co piszę, i mam nadzieję, że będzie więcej takich osób, którym mój blog poprawia humor, nakłania na Erasmusa, czy na przyjazd do Santiago! ;) o to chodzi ;]

co więcej... ja się zmieniłam... moim zdaniem na lepsze - mam pozytywne (i Tylko pozytywne) nastawienie do wszystkiego, nawet do deszczu ;)
I chciałabym, żeby mi już tak zostało do końca życia :D

Nauczyłam się hiszpańskiego i znowu ostatnio zostałam pochwalona za mój akcent - urosłam w dumę jak nie wiem :D Co najważniejsze mam więcej i więcej chęci do nauki! (także włoskiego)

Poznałam wspaniałych ludzi... aż strach pomyśleć, że w lipcu się rozstaniemy :'(((
Zostaną w moim sercu na całe życie!!!!!!!!!!!

Mieszkam w przepięknym mieście, w cudownym kraju, otoczona przemiłymi tubylcami!
Zmieniłam też nastawienie do hiszpanów - uważam teraz, że jednak są przystojni ;)))))

Niektóre sprawy nie uległy zmianie - jak zwykle nie mam na nic czasu :D ale to włąsnie moje życie, które uwielbiam!!!!!!!!!!
Pomysłów mam miliony, a przyszły rok mam zamiar spędzić we Włoszech - idea zrodziła się w Santiago paradoksalnie...

A tymczasem...
lecę na zajęcia koloru... brzmi śmiesznie, ale jest fajne!!
ale przedtem - oto co mnie czeka przez najbliższe 2,5 tygodnia :DDDDDDDD
4.03 - Majorka
7.03 - Bruksela - dołącza do mnie koleżanka Marta
8.03 - Tarragona - jadę się spotkać z moją wspaniałą koordynatorką Erasmusową, i panią profesor z UG
10.03 - Paryż - lecę z Martą odwiedzić moją friend z liceum Karolinę + spotkać się z moją Agatką
16.03 - Walencja - lecę już sama, ale tam spotkam się z Santiagowymi Erasmusami!
Lecimy na LAS FALLAS :)

Tak więc... nic się nie zmieniło - jak zwykle jestem z podróży :DDDDDDDDDDDD que me gusta muchooooooooo!!

Besitos z mojego kochanego miasteczka Wam wszystkim przesyłam! :*